Uroczy film, pomimo niekiedy hardkorowych żarcików. Fajne połączenie tego, co amerykańskie i tego, co brytyjskie. Historia jest dość prosta. Pewna wytwórnia płytowa - której szefa gra Puff Daddy i jest w tej roli mega komiczny- potrzebuje czegoś/kogoś, co podniesie ich z dołka. Jeden z pracowników - w tej roli Jonah Hill, misiowaty i zabawny; wpada na pomysł, że trzeba reaktywować karierę nieco już zakurzonego brytyjskiego rockmana - w tej roli Russell Brand (narzeczony Katy Perry). No i się zaczyna. Rockmana trzeba przywieźć na koncert z Londynu do Nowego Yorku, w stanie nadającym się do spożycia - czyli pilnować go jak dziecka, wyrywać mu narkotyki z ręki i dużo z nim pić i imprezować. Dzielny asystent z trudem wywiązuje się z tej roli, ale wszystko dobrze się kończy. Pomijając wątki muzyczne, w tak zwanym międzyczasie dowiadujemy się sporo o życiu prywatnym obydwu panów, które nie jest ani proste, ani wesołe. Naprawdę fajny film, dużo dobrej muzyki, a Russell Brand to jakieś objawienie - ma ogromny talent komiczny i dramatyczny i już się nie mogę doczekać kolejnych filmów z jego udziałem.
niedziela, 26 września 2010
118. Knight and Day
Przyjemny, sympatyczny i momentami nawet zabawny film akcji; wątki romansowe bardzo szczątkowe. Akcja jest dynamiczna, historia prosta - jak to w typowym, amerykańskim filmie. Bohaterowie często zmieniają miejsce pobytu, mają różne szalone przygody, strzelają, jeżdżą samochodami i narażają swoje życie - wszystko oczywiście w imię ważnej sprawy. Aktorska para głównych bohaterów - Cruise i Diaz okrasza prawie każdą scenę hollywoodzkim uśmiechem, a sceny kaskaderskie są "wow!". Nie mylić z wybitnym dziełem, ale pobawić się można.
poniedziałek, 20 września 2010
117. Robin Hood
sobota, 18 września 2010
Nemiroff tasting night
Jest sobota i mamy dziś wieczór testowania wódki Nemiroff. Zestaw testowy przywiózł nam z Ukrainy brat cioteczny (pozdrawiamy!). Składał się on (czas przeszły, bo został wypity:) z pięciu buteleczek wspomnianego alkoholu, na dodatek w pięciu różnych smakach. Naszymi faworytami są: Birch Special i Cranberry, natomiast odrzucamy: Rye Honey, Honey Pepper i Original. Pierwsze dwie są delikatne, w Birch czuć delikatne nuty owocowe, a w Cranberry mocny, słodki smak żurawiny. Jeżeli chodzi o te, które nie smakują nam za bardzo to: Rye Honey jest zbyt mdła, Honey Pepper przesadnie pikantna, natomiast Original jest zbyt wytrawna. Oczywiście, nasza ocena jest subiektywna. Zachęcamy do spróbowania wszystkich, bo pewnie każdy znajdzie coś dla siebie. Niektóre są dostępne w polskich sklepach, ale nie wszystkie widzieliśmy.
Kieliszki nie są od kompletu, były przeznaczone do testowania wódki Pravda.
Kieliszki nie są od kompletu, były przeznaczone do testowania wódki Pravda.
Szablony do cappuccino Tchibo
Przy okazji ostatniej wizyty w Łodzi kupiliśmy te oto szablony do cappuccino. Mała rzecz a cieszy. Szablonów można używać zgodnie z nazwą – do posypywania kawy, jednak nadają się też na przykład do ozdabiania ciast i zapewne wielu innych rzeczy. Wykonane są ze stali nierdzewnej, co czyni je gadżetem na lata; są lekkie i nie zajmują dużo miejsca. Polecamy bardzo wszystkie akcesoria i produkty Tchibo – mają świetne ekspresy i mnóstwo rzeczy codziennego użytku, które są nie tylko praktyczne, ale po prostu ładne. Cała linia drobiazgów dla Tchibo została na przykład zaprojektowana przez Conran Group.
strona Tchibo
ekspresy, naprawdę śliczne i banalne w obsłudze
akcesoria
piątek, 17 września 2010
114., 115. i 116. Saga (muahaha) Zmierzch
Przysiadłam do oglądania Zmierzchu, bo to już trzecia część filmu, a szał nastolatek, a nawet 20 i 30 –latek nie mija, postanowiłam więc sprawdzić, o co chodzi. Hedonista też się zmusił, bo akurat był w delegacji i z braku laku…. Przeczytał, to co napisałam i się pod tym podpisuje.
Obejrzałam wszystko i moje wrażenia w skrócie są takie: część pierwsza: wizualnie super, świetna muzyka. Druga – na siłę kontynuujemy coś, co mogłoby być formą zamkniętą. Trzecia – litości! Ile można?!
Fabuła jest mega naciągana. Generalnie z Twilight jest według mnie ta sama historia co z Harry Potter’em – bierzemy to, co już jest znane, lepimy z tego coś „nowego”, osadzamy na gruncie bliskim nastolatkom i jedziemy odebrać czek. Potter’a nie trawię, po pierwszej części zarzuciłam czytanie, filmów obejrzałam kilka, ale jakiegoś kolosalnego wrażenia nie wywarł na mnie żaden z nich.
Tak na marginesie, to bardzo lubię historie o wampirach i czarodziejach, ale może akurat niekoniecznie te dwie.
Wracając do samego Zmierzchu, to jestem jeszcze pod wrażeniem tego, jak doskonałym jest produktem marketingowym. Jak jedzenie z fastfoodów. Idzie się zjeść ciastko, a pożera się siedem zestawów, bo czegoś tam dosypują. Postaci Belli i Edwarda są „genialnie” skonstruowane. Obydwoje są dość tajemniczy, on to już w ogóle; ona silna, on niedostępny i takie tam. Poza tym są idealni.
Taki funny fact: jest termin na takich cudownych bohaterów: marysuizm.
Gdybym miała piętnaście lat, pewnie lałabym rzewne łzy, marzyłabym o Edwardzie i zazdrościła Belli, że taka piękna, mądra i ma takiego wampira u boku. Jednak mam nieco więcej, i miłość starego faceta do siedemnastki zakrawa mi na pedofilię; on ma przecież ze sto lat…Tak poza tym nieco mnie razi piramidalna ilość bzdur w tym filmie. Piętnastki zapatrzone w Pattisona zapewne to przeoczą, bo jest taki słitaśny, ale ja odpadłam już przy kudłatych wilkołakach. Normalnie „Opowieści z Narnii”. Poza tym, czy naprawdę nikt nie zauważył, że Cullenowie są wampirami? Przez tyle lat? Amerykanie to naprawdę idioci. Że nie wspomnę o rozterkach głównej bohaterki, to dopiero są idiotyzmy.
Doczytałam, że jest czwarty tom książki, która będzie zekranizowany w dwóch częściach (nie zarzynajmy za wcześnie kury znoszącej złote jajka). Poszukałam w Internecie streszczenia i spełniły się moje najczarniejsze przeczucia: będzie ślub i ciąża. Świetnie.
Podsumowując: Zmierzch jest jak romansidła Grocholi, tyle, że bohaterowie mają dziwne oczy i szybko biegają. Więcej różnic nie widzę.
Obejrzałam wszystko i moje wrażenia w skrócie są takie: część pierwsza: wizualnie super, świetna muzyka. Druga – na siłę kontynuujemy coś, co mogłoby być formą zamkniętą. Trzecia – litości! Ile można?!
Fabuła jest mega naciągana. Generalnie z Twilight jest według mnie ta sama historia co z Harry Potter’em – bierzemy to, co już jest znane, lepimy z tego coś „nowego”, osadzamy na gruncie bliskim nastolatkom i jedziemy odebrać czek. Potter’a nie trawię, po pierwszej części zarzuciłam czytanie, filmów obejrzałam kilka, ale jakiegoś kolosalnego wrażenia nie wywarł na mnie żaden z nich.
Tak na marginesie, to bardzo lubię historie o wampirach i czarodziejach, ale może akurat niekoniecznie te dwie.
Wracając do samego Zmierzchu, to jestem jeszcze pod wrażeniem tego, jak doskonałym jest produktem marketingowym. Jak jedzenie z fastfoodów. Idzie się zjeść ciastko, a pożera się siedem zestawów, bo czegoś tam dosypują. Postaci Belli i Edwarda są „genialnie” skonstruowane. Obydwoje są dość tajemniczy, on to już w ogóle; ona silna, on niedostępny i takie tam. Poza tym są idealni.
Taki funny fact: jest termin na takich cudownych bohaterów: marysuizm.
Gdybym miała piętnaście lat, pewnie lałabym rzewne łzy, marzyłabym o Edwardzie i zazdrościła Belli, że taka piękna, mądra i ma takiego wampira u boku. Jednak mam nieco więcej, i miłość starego faceta do siedemnastki zakrawa mi na pedofilię; on ma przecież ze sto lat…Tak poza tym nieco mnie razi piramidalna ilość bzdur w tym filmie. Piętnastki zapatrzone w Pattisona zapewne to przeoczą, bo jest taki słitaśny, ale ja odpadłam już przy kudłatych wilkołakach. Normalnie „Opowieści z Narnii”. Poza tym, czy naprawdę nikt nie zauważył, że Cullenowie są wampirami? Przez tyle lat? Amerykanie to naprawdę idioci. Że nie wspomnę o rozterkach głównej bohaterki, to dopiero są idiotyzmy.
Doczytałam, że jest czwarty tom książki, która będzie zekranizowany w dwóch częściach (nie zarzynajmy za wcześnie kury znoszącej złote jajka). Poszukałam w Internecie streszczenia i spełniły się moje najczarniejsze przeczucia: będzie ślub i ciąża. Świetnie.
Podsumowując: Zmierzch jest jak romansidła Grocholi, tyle, że bohaterowie mają dziwne oczy i szybko biegają. Więcej różnic nie widzę.
wtorek, 14 września 2010
112. i 113. Komedie romantyczne
Obejrzałam ostatnio dwie komedie romantyczne : He's just not that into you i Valentine's Day. W obydwu występuje cała masa gwiazd i gwiazdeczek, obydwa ogląda się przyjemnie i bezstresowo i są totalnie o miłości. Drugi film dotyczy konkretnie dnia walentynek, który przynosi wiele zaskoczeń i rozczarowań bohaterom. Ja sama byłam zaskoczona zakończeniem niektórych wątków, to dobrze. Pierwszy film mówi o związkach i miłości rzecz jasna, ale w nieco może poważniejszy sposób. I do tego rozpracowuje typowe dla niektórych kobiet myślenie "nie zwraca na mnie uwagi, znaczy, że mu się podobam, a on tylko udaje". W jednym i drugim filmie są momenty ładne i wzruszające, w obydwu gra Bradley Cooper, można sobie popatrzeć na ładnych ludzi i ich uśmiechy. Wiadomo, it's not a rocket science, ale ogląda się sympatycznie.
środa, 8 września 2010
Sherlock Holmes BBC
Sherlock Holmes jaki jest każdy wie, a szczególnie dobrze wiedzą o tym Brytyjczycy, którzy mają na jego punkcie hopla. Sam detektyw oraz jego przyjaciel są wdzięcznym tematem filmowym, seriali powstało również mnóstwo. Dzieło BBC jest najnowsze, a akcja toczy się we współczesnym Londynie.
Sherlock tam po prostu jest, ma też współlokatora Watsona, wynajmują mieszkanie na Baker Street (całkiem nowoczesne, ale fotele są takie jak w muzeum Sherlocka; filmowe mieszkanie nie jest na prawdziwej Baker Street, bo producenci doszli do wniosku, że nie ogarną, bo jest tam za duży ruch) i oczywiście rozwiązują zagadki.
Sherlock, grany przez Benedicta Cumberbatch’a (człowieka o niezwykle hipnotycznej powierzchowności) jest błyskotliwy, niesamowity, szybki, dużo mówi, bardzo dużo myśli. Sherlock BBC jest podobny do Sherlocka Guy’a Ritchie, tyle, że w wersji BBC jest on jeszcze większym socjopatą i ma nowsze gadżety z których chętnie korzysta. Jego wariactwa ładnie tonuje Watson, grany przez Martina Freeman’a, który również jest spostrzegawczy, ale jest jedynie tłem dla szalonego kolegi.
Pierwsza seria to trzy półtoragodzinne filmy, każdy o innej sprawie. Zagadek jest mnóstwo, wiele jest zwrotów akcji, jest zabawnie i interesująco, bo sposoby dochodzenia Sherlocka do rozwiązywania spraw są niesamowite. Poza tym z Watsonem biegają, jeżdżą i chodzą po Londynie 2010, techniki się nie boją i razem tworzą dream team do spraw niemożliwych.
Cztery i pół godziny świetnej zabawy, pięknego języka i cudownego Londynu, polecam! A jesienią druga seria.
Sherlock tam po prostu jest, ma też współlokatora Watsona, wynajmują mieszkanie na Baker Street (całkiem nowoczesne, ale fotele są takie jak w muzeum Sherlocka; filmowe mieszkanie nie jest na prawdziwej Baker Street, bo producenci doszli do wniosku, że nie ogarną, bo jest tam za duży ruch) i oczywiście rozwiązują zagadki.
Sherlock, grany przez Benedicta Cumberbatch’a (człowieka o niezwykle hipnotycznej powierzchowności) jest błyskotliwy, niesamowity, szybki, dużo mówi, bardzo dużo myśli. Sherlock BBC jest podobny do Sherlocka Guy’a Ritchie, tyle, że w wersji BBC jest on jeszcze większym socjopatą i ma nowsze gadżety z których chętnie korzysta. Jego wariactwa ładnie tonuje Watson, grany przez Martina Freeman’a, który również jest spostrzegawczy, ale jest jedynie tłem dla szalonego kolegi.
Pierwsza seria to trzy półtoragodzinne filmy, każdy o innej sprawie. Zagadek jest mnóstwo, wiele jest zwrotów akcji, jest zabawnie i interesująco, bo sposoby dochodzenia Sherlocka do rozwiązywania spraw są niesamowite. Poza tym z Watsonem biegają, jeżdżą i chodzą po Londynie 2010, techniki się nie boją i razem tworzą dream team do spraw niemożliwych.
Cztery i pół godziny świetnej zabawy, pięknego języka i cudownego Londynu, polecam! A jesienią druga seria.
illy
Dzisiaj skończyła mi się moja ulubiona kawa, a mianowicie illy. Natchneło mnie to do podzielenie się z wami moimi refleksjami na jej temat. Kawa ta pochodzi z Włoch i jest wytwarzana tylko w jednej mieszance, składającej się z samych ziaren arabiki. Kawy różnią się tylko stopniem palenia i formą w jakiej jest sprzedawana. Są to: kawa w ziarnach, mielona pod espresso, mielona pod mokę, saszetki ESE i kapsułki iperEspresso. W naszym domu najczęściej gości średnio palona illy zmielona pod mokę za to w pracy wybieram opcję espresso. Kawa pakowana jest w osłonie specjalnego gazu który powoduje że kawa wolniej wietrzeje i dłużej utrzymuje wspaniały aromat. W smaku illy jest bardzo delikatna i pozbawiona goryczkowego posmaku, a także kwasowości. Jak dla mnie to nawet wyczuwać słodkie posmaki. Moim zdaniem to najlepsza kawa jaką można dostać na wyciągnięcie ręki w różnej maści supermarketach.
Firma illy poza produkowaniem kawy, zajmuję się jeszcze produkcją ekspresów do espresso pod marką FrancisFrancis, w której bardzo podoba mi się retro futurystyczny wygląd. Poniżej przykład:
Firma illy poza produkowaniem kawy, zajmuję się jeszcze produkcją ekspresów do espresso pod marką FrancisFrancis, w której bardzo podoba mi się retro futurystyczny wygląd. Poniżej przykład:
Polecam ich stronę internetową, gdzie poza reklamowymi tekstami można poczytać o parzeniu i historii kawy www.illy.com
wtorek, 7 września 2010
Nowa zabawka
Jako wielki fan espresso posiadam kolekcję kilku filiżanek do picia tego rodzaju kawy. Niestety do tej pory wszystkie moje naczynka były ceramiczne, poczynając od klasycznych filiżanek z grubej ceramiki aż po smukłe wynalazki rodem z IKEI. Po obejrzeniu spotu reklamowego z Clooney'em dla Nespresso (oglądamy) zapragnąłem posiadać szklane filiżanki w których mógłbym obserwować jak pięknie tworzy się crema. Na początku spodobały mi się filiżanki duńskiej firmy Bodum z serii Pavina (wyglądają tak ). W przeciwieństwie do tych widzianych w reklamie Nespresso mają podwójne ścianki i utrzymują dłużej ciepło. Wybór jednak padł na filiżanki ze sklepu Tchibo. Też mają podwójne ścianki jak wyrób Bodum ale kształtem bardziej przypominają klasyczne filiżanki do espresso a nie kieliszki do wódki. Najbardziej urzekły mnie tym że ciecz wydaję się jakby była zawieszona w powietrzu.
niedziela, 5 września 2010
111. Street Dance 3D
Brytyjska konkurencja dla Step Up. Jeśli chodzi o to ostatnie, to nie jestem na bieżąco, bo oglądałam tylko część pierwszą i dałam sobie spokój bo choć lubię patrzeć na tańczących ludzi to ten film był zwyczajnie pozbawiony sensu.
Co do Street Dance, to oglądałam nie w 3D i moim zdaniem trójwymiar jest zbędny. Fabuła jest prosta, tańca jest naprawdę dużo i naprawdę fajnego (uwielbiam dance crews i tu mogłam nacieszyć oczy), film jest dobrze zrobiony i nakręcony (brytyjskie kino, oni jakoś inaczej trzymają kamerę); jest też mnóstwo dobrej muzyki, której na codzień nie słucham, jednak do filmu pasuje jak ulał. I jeszcze połączono balet ze street dance, co ładnie wyszło.
W obsadzie same gwiazdy aktualne i wschodzące - wyłowione podczas brytyjskiego X-Factor albo Mam talent, do tego jeden mistrz baletu plus dwie sławne - o ile się ktoś interesuje- dance crews: Flawless i Diversity. Wszyscy świetnie wyglądają, dobrze się ruszają i na dodatek ładnie mówią.
Poza tym, jako wisienka na tym słodkim torciku jest relatywnie sporo ujęć Londynu, bardzo ładnych, można sobie pooglądać i powspominać wakacje.
Trudno ten film nazwać wybitnym dziełem, ale jest lekki, jest o tańcu, jest kolorowy i wesoły; jak dla mnie fajny film na sobotę.
Co do Street Dance, to oglądałam nie w 3D i moim zdaniem trójwymiar jest zbędny. Fabuła jest prosta, tańca jest naprawdę dużo i naprawdę fajnego (uwielbiam dance crews i tu mogłam nacieszyć oczy), film jest dobrze zrobiony i nakręcony (brytyjskie kino, oni jakoś inaczej trzymają kamerę); jest też mnóstwo dobrej muzyki, której na codzień nie słucham, jednak do filmu pasuje jak ulał. I jeszcze połączono balet ze street dance, co ładnie wyszło.
W obsadzie same gwiazdy aktualne i wschodzące - wyłowione podczas brytyjskiego X-Factor albo Mam talent, do tego jeden mistrz baletu plus dwie sławne - o ile się ktoś interesuje- dance crews: Flawless i Diversity. Wszyscy świetnie wyglądają, dobrze się ruszają i na dodatek ładnie mówią.
Poza tym, jako wisienka na tym słodkim torciku jest relatywnie sporo ujęć Londynu, bardzo ładnych, można sobie pooglądać i powspominać wakacje.
Trudno ten film nazwać wybitnym dziełem, ale jest lekki, jest o tańcu, jest kolorowy i wesoły; jak dla mnie fajny film na sobotę.
sobota, 4 września 2010
Dobry dzień na zdjęcia
Dzisiaj było pięknie i słonecznie, a więc idealne warunki do zdjęć. Wybraliśmy się za miasto, do miejsca gdzie spędziłam dzieciństwo. Spędziliśmy urocze popołudnie w ciszy i spokoju, a najładniejsze zdjęcia są tu.
Czas na omlet
Siedząc z Hedonistką po obiedzie, na który były owoce morza z makaronem curry, stwierdziliśmy (bardziej Hedonistka ;)) że zjedlibyśmy coś słodkiego. Po chwili zastanowienia stwierdziliśmy, że nie za bardzo mamy cokolwiek na deser. Nagle przyszło oświecenie. Mamy całkiem sporo jajek - zrobimy omlet na słodko. Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy. Moja wspaniała małżonka oddzieliła żółtka od białek. Ja ubiłem białka na sztywną masę. Hedonistka zajęła się żółtkami, ubijając dodała mleka oraz trochę mąki, po kilku chwilach i dodaniu ubitego białka mieliśmy puszystą masę, którą wylaliśmy na rozgrzaną patelnię z masełkiem. Przy obracaniu oczywiście wystąpiły małe turbulencje, co widać na zdjęciu. Smak jednak złagodził niedoskonałości wyglądu :) Aby urozmaicić ten delikatny i puszysty omlet posmarowaliśmy go dżemem z fig prosto z Maroka. Mniam.
czwartek, 2 września 2010
110. MacGruber
Mniej więcej połowa tego filmu jest świetna. Super muzyka, świetne dialogi, historia opowiedziana z przymrużeniem oka i nawiązująca do klasycznych scenariuszy tego typu: po wielkiej osobistej tragedii superagent zaszywa się gdzieś na końcu świata, zapuszcza włosy i oddaje się modłom, ale musi wrócić do pracy kiedy zło chce przejąć kontrolę nad światem.
W drugiej połowie piorun w miotłę strzelił, dowcipy są już nawet nie ciężkie tylko żenujące i obrzydliwe, generalnie się sypie i jest bez sensu.
Zapowiadało się świetnie, a koniec jest denny. Jestem rozżalona.
Trudno mi polecić pół filmu, więc nie polecam. Rekomenduję za to ścieżkę dźwiękową: tracklista do obejrzenia tu.
W drugiej połowie piorun w miotłę strzelił, dowcipy są już nawet nie ciężkie tylko żenujące i obrzydliwe, generalnie się sypie i jest bez sensu.
Zapowiadało się świetnie, a koniec jest denny. Jestem rozżalona.
Trudno mi polecić pół filmu, więc nie polecam. Rekomenduję za to ścieżkę dźwiękową: tracklista do obejrzenia tu.
środa, 1 września 2010
109. Four lions
Film śmieszny i straszny. Opowiada o grupce muzułmanów z Wielkiej Brytanii, zasymilowanych, pracujących, mających rodziny i żyjących w tym kraju już jakiś czas. Generalnie ci kolesie to totalne sieroty. Nagrywają jakieś śmieszne video w których straszą jihadem, rapują o swojej religii, dwóch z nich jedzie na trening terrorystyczny do Pakistanu i tam wszystko idzie nie tak. Trzy czwarte filmu to momentami bardzo zabawny zapis przygotowań do ataku na niewiernych, konstruowania bomb i snucia ambitnych planów. Końcówka już nie jest tak wesoła. Zakończenie jest smutne.
Co mnie w tym filmie zastanowiło, to fakt, że... w ogóle powstał. Bo momentami bardzo naśmiewa się z islamu i generalnie religijnego zacietrzewienia (w sumie o katolikach też mógłby taki film powstać, o obrońcach krzyża na przykład też; tyle tylko, że pewnie nie byłoby tych zabawnych momentów). Poza tym, mimo tego, że w wielu momentach byłam bardzo rozbawiona, to jednak pomyślałam, że droga od fascynata do kogoś kto biega po mieście z bombą pod płaszczem nie jest taka długa...
Myślę, że film zasługuje na uwagę, bo jest po prostu ciekawy. Dla mnie atutem jest również to, że jest brytyjski, co gwarantuje dystans do tematu , dobre dialogi i ... dobry film. Mam słabość do brytyjskiego kina. A ten film polecam, jest bliski życia i tego co się dzieje w Europie.
Co mnie w tym filmie zastanowiło, to fakt, że... w ogóle powstał. Bo momentami bardzo naśmiewa się z islamu i generalnie religijnego zacietrzewienia (w sumie o katolikach też mógłby taki film powstać, o obrońcach krzyża na przykład też; tyle tylko, że pewnie nie byłoby tych zabawnych momentów). Poza tym, mimo tego, że w wielu momentach byłam bardzo rozbawiona, to jednak pomyślałam, że droga od fascynata do kogoś kto biega po mieście z bombą pod płaszczem nie jest taka długa...
Myślę, że film zasługuje na uwagę, bo jest po prostu ciekawy. Dla mnie atutem jest również to, że jest brytyjski, co gwarantuje dystans do tematu , dobre dialogi i ... dobry film. Mam słabość do brytyjskiego kina. A ten film polecam, jest bliski życia i tego co się dzieje w Europie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)